piątek, 10 października 2014

Przybycie do Hiszpanii

Rok temu wyjechałam na wymianę międzynarodową Erasmus. Na kraj destynacji obrałyśmy sobie razem z przyjaciółkami Hiszpanię, a dokładniej Jaen, nieduże miasto ze skomplikowanym transportem miejskim, otoczone zewsząd oliwkami i górami. Jak zapewne większości studentów także i moja znajomość języka kwalifikuje się poniżej minimum. Mimo to z przyjaciółkami zapakowałyśmy walizki i zdecydowałyśmy poddać się tej nieznanej przygodzie. Studiowanie turystyki i rekreacji zobowiązuje. 
 
Nie znaczy to, że tak ochoczo wybierałam się na te podróż. Chodziłam cała zestresowana. Jak niby sobie poradzę, nie znając języka? Pięć miesięcy w obcym mieście, obcym kraju! Z jednej strony uparcie trwałam przy swoim, że już za późno, że nauczę się, jak przyjadę, z drugiej strony jednak wszystkie zajęcia miałyśmy odbywać w języki hiszpańskim, co za tym idzie, nic nie rozumiejąc. 


Hiszpania przywitała mnie buchającym w twarz ciepłym powietrzem i kieszonkowcem, próbującym zwinąć moją walizkę.

Po wyczerpujących 5 godzinach na lotnisku, podczas których udało nam się zmienić sposób podróży do Jaenu z Malagi z autobusu na Blablacar, stresach związanych z opóźnieniem i rozlewaniu coli z napisem „Brakuje mi Ciebie”, wsiadłyśmy w końcu na pokład samolotu mającego zabrać nas do nowego, nieznanego i pełnego przygód miejsca. Całe życie człowiek się uczy, jak to mówią, a i tym razem nauczyłam się niezwykle przydatnej rzeczy – na podróż samolotem należy wziąć wzmocnioną dawkę tabletek na chorobę lokomocyjną. Prawie całą drogę skupiając wzrok na jednym punkcie, myślami wybiegając do przyjemniejszych rzeczy niż ta podróż. Lądowanie było najgorsze. 

Zdjęcia z okna samolotu zrobione przez Basię. Nie miałam okazji podziwiać zbyt wielu widoków.

Z kierowcą samochodu mającego nas zabrać do celu naszej podróży umówiłyśmy się na postoju dla taksówek przy dworcu Maria Zambrano. Typowy dworzec z galerią handlową i, oczywiście, McDonaldem. Nasze nogi same nas tam pokierowały. Internet, komunikacja ze światem! Tam zjadłyśmy kolację, do której moje serce łkało już po pierwszej godzinie lotu. Z perspektywy dzisiejszej powiedziałabym, że było podobnie jak w Polsce, jednak tamtego dnia miłe zaskoczenie ogarnęło mnie i mój portfel wiedząc, że nie muszę wyjmować piętnastu złotych na McZestaw, a jedynie 6 euro. Ale oczywiście była to perspektywa osoby nieobeznanej.

To właśnie tam miałam już pierwsze nieprzyjemne spotkanie z czarną stroną bycia turystą. Miły pan siedzący tuż obok mnie próbował ukraść jedną z moich walizek. W ostatniej chwili go na szczęście zauważyłam i udało mi się uniknąć nieprzyjemnej sytuacji.
Podróż z Hiszpanami była wesoła i przyjemna. Udało im się umieścić wszystkie nasze walizki w bagażniku, co było niemałym sukcesem. Na krzyż znali raczej niewiele słów po angielsku, ale uparcie próbowali z nami rozmawiać. Dowiedziałyśmy się, że miasta, które mijamy, jak Granada czy Loja, są beri good, beri beautiful. Podwieźli nas pod samo mieszkanie, po drodze w Jaenie przekazując wiele ciekawych informacji o samym mieście, a także o zwyczajach młodych mieszkańców. Co czwartek młodzież z Jaen zbiera się w jednym miejscu na tak zwany botellon, by wspólnie pić alkohol przed późniejszym pójściem do klubu na dalszą imprezę. 

Okazuje się, że nie tylko Amerykanie nie orientują się w krajach Europy, twierdząc, że Węgry to stolica Francji. Jeden z Hiszpanów zapytał nas, czy Polska ma swój własny język, czy też posługujemy się językiem niemieckim. 

Była godzina pierwsza w nocy, kiedy dotarłyśmy do Avenida de Andalucia i wysiadłyśmy przy numerze 46. Hiszpanie nas pożegnali, a my dostałyśmy klucze od właściciela i zadomowiłyśmy się w mieszkaniu.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Chwalipiętka

Distributed By Blogger Templates | Designed By Darmowe dodatki na blogi